Felieton NIEpolityczny
Przeczytałem to gdzieś w grudniu ubiegłego roku na portalu
internetowym. Pod hasłem widniał podpis
„~Narodowiec „. Zaintrygował mnie
taki wpis a zwłaszcza ten Narodowiec. Świat przewraca się do góry nogami, pomyślałem
- Narodowcy bronią gejów?
Zacząłem pospiesznie przeglądać wpisy i komentarze. O co tu
chodzi? Rozumiałem, że ciągle jeszcze nasza reżimowa, postkomunistyczna policja
usiłowała zakuwać w kajdany rodzime „pedały”. Żeby jednak, kto jak kto, ale Narodowcy ich
bronili? To wymagało wyjaśnienia.
Tak oto natrafiłem na nieśmiało wówczas wyłaniający się
temat „związków partnerskich”. Okazało
się, że dwadzieścia cztery lata po
Danii, Polska chce dołączyć do szesnastki
państw europejskich, które ustawowo unormowały sytuację prawną ludzi, którzy od
lat żyją ze sobą, prowadzą wspólne gospodarstwo domowe, wspólnie się dorabiają
i są połączeni związkiem emocjonalnym.
Z jakichś jednak powodów nie chcą lub nie mogą zawrzeć związku małżeńskiego.
Przypomniała mi się wówczas zasłyszana historia sprzed wielu
lat, jeszcze za czasów PRL-u, która zbulwersowała miejscową społeczność. Na pewnej małej wiosce zmarła stara kobieta. Okazało się
wówczas, że przed laty staruszka ta przygarnęła zaraz po wojnie wracającego z
„Zachodu”, a więc zza „żelaznej kurtyny” byłego żołnierza armii Andersa. Na
wsi, gdzie mieszkała, przydała się w gospodarstwie każda para rąk, szczególnie
męskich. Tułacz, niekochany przez ówczesne władze, pozostał więc jako parobek w
owej zabitej dechami, małej lubuskiej wioseczce. Kobiecina nie miała męża, bo
„zawieruszył” się gdzieś w pożodze wojennej. Oboje, już wówczas po
czterdziestce, znaleźli w tej głuszy swój upragniony spokój. Gdzie jednak starej, prostej kobiecie
dochodzić i ustalać, czy jest wdową czy mężatką. Mimo tego więc, że parobek już
coraz mniej był parobkiem a coraz więcej jej mężczyzną, nie udała się z nim ani
do księdza ani do urzędnika. Z czasem, po latach, wszyscy w wiosce uznali, że
są małżeństwem. W kościele zasiadali w pierwszej, gospodarskiej ławce. Mężczyzna
był bystry i robotny a kobieta gospodarna i pracowita. Bomba wybuchła dopiero
pod sam koniec lat siedemdziesiątych, gdy kobiecina zmarła. Nasza para od lat
była samotna, dzieci rozproszone po świecie. Ksiądz zajrzał do ksiąg – żyli bez
ślubu, grzech. Urzędnicy do papierów – konkubent. Dla nich staruszek był wobec
zmarłej nikim. Musiał wprawdzie wysupłać
z węzełka przygotowanego na taką właśnie chwilę papierowe pieniądze dla
księdza, grosiki dla organisty. Musiał opłacić kwaterę na cmentarzu, kupić
trumnę, krzyż, dać na grabarza. Ksiądz wspaniałomyślnie się zgodził, no bo w
gruncie rzeczy ludzie byli porządni, we wsi szanowani, do kościoła regularnie
uczęszczający. Na pogrzebie jednak nie przełamał się, aby złożyć zwyczajowe
kondolencje partnerowi zmarłej.
Prawdziwe schody zaczęły się jednak, gdy staruszek ze świadectwem zgonu
udał się do Kasy Ubezpieczeń Społecznych. - Pogrzeb? A rachunki są? – usłyszał od
urzędniczki. Staruszek wzruszył ramionami - trumnę i krzyż
zrobił sąsiad, stolarz. No a ksiądz, grabarz i organista rachunków nie dali. – Nie
ma więc rachunków? Nie możemy panu nic wypłacić, należy się tylko rodzinie. Dzieci daleko? - Nie utrzymują kontaktów – chłop zwierzył się
ze smutkiem. - Trudno, nic nie
poradzimy. Dobrze, że przyniósł pan akt
zgonu. Wstrzymamy wypłatę renty. Jakby
pan nie przyniósł, musiał by pan zwracać!
- Z czego pan będzie żył? No to nie nasza sprawa. Nie był
pan ubezpieczony! Ubezpieczenie obejmuje tylko rodzinę rolnika. - Ma pan osiemdziesiąt lat? To niczego nie zmienia.
Proszę się udać do opieki społecznej.
Prawdziwy horror zaczął się jednak po kilku miesiącach. Do
spokojnej wioseczki zajechała elegancka
limuzyna. Wysiadł z niej „miastowy” pan w długim płaszczu ze skórzaną teczką. –
Mamy tu roszczenia zstępnych o masę spadkową po…. . Stary człowiek usłyszał
wypowiedziane urzędowym głosem imię i nazwisko swojej zmarłej przyjaciółki. –
Przyjechałem zabezpieczyć majątek zmarłej.
Musi pan opuścić ten dom. On nie należy do pana. - Gdzie ma pan
zamieszkać? - Nie ma pan dzieci? Niech pan poszuka jakiś krewnych lub
znajomych. - Tak może pan wnieść skargę do sądu.
Tyle autentycznej historii. Zanim sądy uporały się z
rozdysponowaniem spadku wśród wnuków i prawnuków zmarłej, jej przyjaciel
spoczął obok niej. Miał wszak już swój wiek. Pochowano go godnie bo zostawił u
dobrych ludzi, a ci okazali się uczciwi,
dość oszczędności dla księdza, grabarza i organisty. Trumnę, krzyż i
kwaterę obok towarzyszki z którą przeżył ponad trzydzieści lat, opłacił już
wcześniej.
Buszując po Internecie pomyślałem sobie – Co zmieniło się
przez te czterdzieści lat? Czy sytuacja
tego rolnika z malutkiej wioseczki, teraz, była by inna? A jak jest w miastach?
Mieszkam w bloku, siedemdziesiąt pięć rodzin. Trochę się
znamy. Ile rodzin mogło by mieć podobne problemy? Ile rodzin nie ma
uregulowanego statusu partnerskiego? Blok zamieszkują raczej osoby starsze, po
pięćdziesiątce. To były jeszcze
tradycyjne modele rodzinne. Zacząłem wyliczankę, pod jedynką…. pod dwójką… pod
piętnastką… Wyszło mi, że prawie co
drugi lokator mógłby jednak mieć
problemy z pochówkiem, z rentą rodzinną ze spadkiem. Mógłby mieć
problemy w szpitalu z dowiadywaniem się o zdrowie partnerki lub partnera.
Mógłby mieć problemy na poczcie z przesyłkami poleconymi. Jego, sędzia by nie uznał za osobę bliską i nie
umożliwił mu odmowy zeznań na niekorzyść
partnerki czy partnera. Czyżbym mieszkał wśród „marginesu” społecznego?
Historia druga, współczesna, z sąsiedniego podwórka. Młoda
trzydziestoletnia kobieta – matka.
Przypadkowa mammografia, usg. Diagnoza – zaawansowany rak piersi.
Operacja, naświetlania, chemioterapia.
Rokowania bardzo niepomyślne –
zbyt późna diagnoza. W domu ośmioletni syn. Na razie ma doskonałą opiekę. Gdy
jego matka była z nim w ciąży, naturalny ojciec porzucił ich. Nie chciał sobie
„zawiązywać” życia w młodym wieku. Dla niego ojcostwo było zbyt wczesne. Pozostawił po sobie głęboka ranę i uraz w
sercu kobiety. Na szczęście obok była przyjaciółka, współlokatorka z czasów
studiów. Zamieszkali we trójkę. Tak już
pozostało. Mały Piotruś kochał obydwie kobiety jak najbliższą rodzinę. Nie
brakowało mu niczego. Kobiety wykształcone, znalazły dobrą pracę, wzajemnie się
wspierały i wychowywały chłopca. Opinia szkoły, sąsiadów – jak najlepsza. Mama i ciocia, funkcjonowały w świadomości
dziecka a także w środowisku. Teraz
nadeszło widmo sieroctwa. Kobieta – matka nie ma bliskiej rodziny. Podjęła
starania o przekazanie praw rodzicielskich przyjaciółce, kobiecie najbardziej
związanej emocjonalnie z jej synkiem. – Zadecyduje Sąd Rodzinny. Wie pani
lesbijkom z zasady nie przyznaje się opieki nad dziećmi – zawyrokowała
urzędniczka. – My nie jesteśmy
lesbijkami tylko przyjaciółkami -
broniła się matka – przez osiem lat
razem wychowywałyśmy Piotrusia. – Ja tam
wam pod kołdrę nie zaglądałam – bez sensu stwierdziła pracownica opieki
społecznej. – To co teraz będzie z moim synkiem? – chciała wiedzieć matka.
– Pewnie pójdzie do domu dziecka. Sąd zadecyduje.
Sprawy takie zawsze bulwersują najbliższe otoczenie.
Szczególnie jeżeli dotyczą dobrze znanych i lubianych przyjaciół, sąsiadów,
kolegów czy koleżanek. Gdy trafiają
jednak do urzędników czy polityków, emocji już nie ma. Jest chłodno kalkulowany interes.
Teraz już o sprawie „Związków Partnerskich” jest głośno. Sejm odrzucił wszystkie projekty ustaw.
Prawicowi albo prawicujący politycy
grzmią: „Nie zgodzimy się na legalizację związków homoseksualnych”. Internauci piszą na portalach: „Nie pozwolimy
gejom zakładać obrączek” i tu się wyjaśniło - ślubnych. Polityków o takich poglądach w polskim
parlamencie znalazła się zdecydowana większość.
Czy jednak taka ustawa jest potrzebna wyłącznie dla gejów i lesbijek?
Znowu przeszukałem nasz blok – Gdzie u nas mogą mieszkać
pary homoseksualne? Ludzie dużo plotkują, ale ktoś taki chyba u nas nie
zamieszkuje. Znam kilka przypadków, ale z miasta.
Ustawy regulującej związki partnerskie potrzebuje
kilkadziesiąt procent naszego społeczeństwa
a nie kilka procent homoseksualistów, z których większość nawet
nie zamieszkuje na stałe ze sobą . Bardzo wielu naszych przyjaciół, naszych
sąsiadów jest poważnie dyskryminowanych przez polskie prawo tylko dla tego, że
z jakichś ważnych powodów nie chcą lub nie mogą zawrzeć związku małżeńskiego.
Często zresztą są to pary, które nie mają chęci ani możliwości prokreacji. Czy czasem Kościół Katolicki nie usiłuje
wmanipulować władze świeckie do dyscyplinowania swoich „owieczek”, które jakoś
coraz bardziej wymykają mu się spod pasterskiej ręki? Przecież prawdziwy katolik chcąc założyć rodzinę bierze ślub kościelny. Państwo
powinno bronić przed dyskryminacją tych pozostałych. Czyżby zapomniało o tym 228 posłów głosując
za odrzuceniem tak potrzebnego społeczeństwu projektu.
Słuchając mediów, odnoszę wrażenie, że znowu wypełza gdzieś wąż kusiciel z biblijnego raju i ogłupia nas, abyśmy
zatracili rozsądek. Przytaczane
argumenty i wywoływane upiory lubieżnych gejów i zboczonych pedofilii, dla mnie,
niewiele mają wspólnego z istotą problemu. Obawiam się, że zbyt ufny jest w swej
dobroci mój ulubiony ojciec dominikanin
Paweł Gużyński (częsty gość programu „Tomasz Lis na żywo”), sądząc, że to lęki
przemawiają przez posłów i jego braci w wierze. Lęki o naruszenie porządku społecznego,
moim zdaniem nie są cechą wrażliwości polityków
i hierarchów, których usprawiedliwia. Ojcze Pawle, czy aby nie chodzi tu po
prostu o ich partykularne interesy?
Podobnie jak na całym świecie, zmienia się nasze
społeczeństwo. Ewoluują stosunki międzyludzkie.
Kobiety stały się samodzielne prawnie i ekonomicznie. Utracił znaczenie wiejski
model gospodarstwa rodzinnego gdzie każdy jego członek był niezbędny dla
zapewnienia funkcjonowania tej wspólnoty.
Gdzie role były wyraźnie podzielone.
Nad więzami ekonomicznymi górę
biorą coraz częściej więzy emocjonalne. Ludzie są ze sobą nie dla tego że muszą
lecz dla tego, że chcą. To jest cudowne prawo wolności. Coraz łatwiejsze jest wychowanie dzieci przez osoby samotne. Jest prawo alimentacyjne. Jest wsparcie
państwa dla samotnych matek czy ojców wychowujących dzieci. Te pozytywne przemiany
mocno jednak osłabiły instytucję małżeństwa, coraz bardziej marginalizując jej
rolę w społeczeństwie. To stało się faktem.
Tak dzieje się we wszystkich państwach demokratycznych. Jest to kierunek, w którym podąża też polskie społeczeństwo. Myślę, że nie wolno przymykać oczu na te przemiany.
Nie wolno stawiać im tam nazywając je grzechem czy wynaturzeniem i dyskryminując
tych, którzy za przemianami podążają. Mamy
kilka milionów ludzi żyjących ze sobą w związkach nieformalnych. Często są to
ludzie bardziej się kochający i lepiej się dogadujący niż te pary związane
węzłem małżeńskim. Może właśnie Ty do nich należysz, może Twoi najbliżsi,
dzieci? Może ci uroczy sąsiedzi obok? Czy można tych ludzi dyskryminować?
Czym lepsi są poślubieni małżonkowie? Ilu z nich dochowuje
złożonej przysięgi – „ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz,
że Cię nie opuszczę aż do śmierci”? Ilu z tych 228 posłów, którzy odrzucali
projekty, dochowuje tej przysięgi?
Dlaczego, bez względu na to, czy dochowują swoich
przyrzeczeń czy nie, są pod szczególną ochroną Państwa i jego konstytucji? Są
uprzywilejowani w ustawie o
dziedziczeniu, ustawie o ubezpieczeniach
społecznych w prawie majątkowym w prawie
rodzinnym, postępowaniach przed sądem, ustawach zdrowotnych, prawie
telekomunikacyjnym i wielu, wielu innych, które nie sposób tu wymienić.
Rozejrzyj się wkoło. Ilu znasz osobiście gejów, ile lesbijek?
Jeżeli uważasz, że oni nie powinni być objęci
przywilejami ustawy o związkach partnerskich, czy nie można by było tego
w ustawie zapisać? Projektu poprawić? Dlaczego parlament w ogóle nie chce nad
tą ustawą dyskutować? Postaw sobie to pytanie!
Myślę, że największym problemem naszego narodu nie jest sam
lud, tylko jego elity. Znowu objawiło
się to przy okazji dyskusji nad
związkami partnerskimi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękujemy za opinię!