piątek, 22 marca 2013

Nie pozwolimy gejom zakładać obrączek…


Felieton NIEpolityczny

Przeczytałem to gdzieś w grudniu ubiegłego roku na portalu internetowym. Pod hasłem widniał podpis  „~Narodowiec „.  Zaintrygował mnie taki wpis a zwłaszcza ten Narodowiec.  Świat przewraca się do góry nogami, pomyślałem -  Narodowcy bronią gejów?
Zacząłem pospiesznie przeglądać wpisy i komentarze. O co tu chodzi? Rozumiałem, że ciągle jeszcze nasza reżimowa, postkomunistyczna policja usiłowała zakuwać w kajdany rodzime „pedały”.  Żeby jednak, kto jak kto, ale Narodowcy ich bronili? To wymagało wyjaśnienia.
Tak oto natrafiłem na nieśmiało wówczas wyłaniający się temat  „związków partnerskich”. Okazało się, że  dwadzieścia cztery lata po Danii, Polska chce dołączyć do  szesnastki państw europejskich, które ustawowo unormowały sytuację prawną ludzi, którzy od lat żyją ze sobą, prowadzą wspólne gospodarstwo domowe, wspólnie się dorabiają i  są połączeni związkiem emocjonalnym. Z  jakichś jednak powodów nie chcą  lub nie mogą zawrzeć związku małżeńskiego.
Przypomniała mi się wówczas zasłyszana historia sprzed wielu lat, jeszcze za czasów PRL-u, która zbulwersowała miejscową społeczność.  Na pewnej  małej  wiosce zmarła stara kobieta. Okazało się wówczas, że przed laty staruszka ta przygarnęła zaraz po wojnie wracającego z „Zachodu”, a więc zza „żelaznej kurtyny” byłego żołnierza armii Andersa. Na wsi, gdzie mieszkała, przydała się w gospodarstwie każda para rąk, szczególnie męskich. Tułacz, niekochany przez ówczesne władze, pozostał więc jako parobek w owej zabitej dechami, małej lubuskiej wioseczce. Kobiecina nie miała męża, bo „zawieruszył” się gdzieś w pożodze wojennej. Oboje, już wówczas po czterdziestce, znaleźli w tej głuszy swój upragniony spokój.  Gdzie jednak starej, prostej kobiecie dochodzić i ustalać, czy jest wdową czy mężatką. Mimo tego więc, że parobek już coraz mniej był parobkiem a coraz więcej jej mężczyzną, nie udała się z nim ani do księdza ani do urzędnika. Z czasem, po latach, wszyscy w wiosce uznali, że są małżeństwem. W kościele zasiadali w pierwszej, gospodarskiej ławce. Mężczyzna był bystry i robotny a kobieta gospodarna i pracowita. Bomba wybuchła dopiero pod sam koniec lat siedemdziesiątych, gdy kobiecina zmarła. Nasza para od lat była samotna, dzieci rozproszone po świecie. Ksiądz zajrzał do ksiąg – żyli bez ślubu, grzech. Urzędnicy do papierów – konkubent. Dla nich staruszek był wobec zmarłej nikim. Musiał wprawdzie wysupłać  z węzełka przygotowanego na taką właśnie chwilę papierowe pieniądze dla księdza, grosiki dla organisty. Musiał opłacić kwaterę na cmentarzu, kupić trumnę, krzyż, dać na grabarza. Ksiądz wspaniałomyślnie się zgodził, no bo w gruncie rzeczy ludzie byli porządni, we wsi szanowani, do kościoła regularnie uczęszczający. Na pogrzebie jednak nie przełamał się, aby złożyć zwyczajowe kondolencje partnerowi zmarłej.  Prawdziwe schody zaczęły się jednak, gdy staruszek ze świadectwem zgonu udał się do Kasy Ubezpieczeń Społecznych.  - Pogrzeb? A rachunki są? – usłyszał od urzędniczki.   Staruszek wzruszył ramionami - trumnę i krzyż zrobił sąsiad, stolarz. No a ksiądz, grabarz i organista rachunków nie dali. – Nie ma więc rachunków? Nie możemy panu nic wypłacić, należy się tylko rodzinie.  Dzieci daleko?  - Nie utrzymują kontaktów – chłop zwierzył się ze smutkiem.  - Trudno, nic nie poradzimy.  Dobrze, że przyniósł pan akt zgonu. Wstrzymamy wypłatę renty.  Jakby pan nie przyniósł, musiał by pan zwracać!
- Z czego pan będzie żył? No to nie nasza sprawa. Nie był pan ubezpieczony!  Ubezpieczenie  obejmuje tylko rodzinę rolnika. - Ma pan  osiemdziesiąt lat? To niczego nie zmienia. Proszę się udać do opieki społecznej.
Prawdziwy horror zaczął się jednak po kilku miesiącach. Do spokojnej wioseczki zajechała  elegancka limuzyna. Wysiadł z niej „miastowy” pan w długim płaszczu ze skórzaną teczką. – Mamy tu roszczenia zstępnych o masę spadkową po…. . Stary człowiek usłyszał wypowiedziane urzędowym głosem imię i nazwisko swojej zmarłej przyjaciółki. – Przyjechałem zabezpieczyć majątek zmarłej.  Musi pan opuścić ten dom. On nie należy do pana. - Gdzie ma pan zamieszkać? - Nie ma pan dzieci? Niech pan poszuka jakiś krewnych lub znajomych. - Tak może pan wnieść skargę do sądu.
Tyle autentycznej historii. Zanim sądy uporały się z rozdysponowaniem spadku wśród wnuków i prawnuków zmarłej, jej przyjaciel spoczął obok niej. Miał wszak już swój wiek. Pochowano go godnie bo zostawił u dobrych ludzi, a ci okazali się uczciwi,  dość oszczędności dla księdza, grabarza i organisty. Trumnę, krzyż i kwaterę obok towarzyszki z którą przeżył ponad trzydzieści lat, opłacił już wcześniej.
Buszując po Internecie pomyślałem sobie – Co zmieniło się przez te czterdzieści lat?  Czy sytuacja tego rolnika z malutkiej wioseczki, teraz, była by inna? A jak jest w miastach?
Mieszkam w bloku, siedemdziesiąt pięć rodzin. Trochę się znamy. Ile rodzin mogło by mieć podobne problemy? Ile rodzin nie ma uregulowanego statusu partnerskiego? Blok zamieszkują raczej osoby starsze, po pięćdziesiątce.  To były jeszcze tradycyjne modele rodzinne. Zacząłem wyliczankę, pod jedynką…. pod dwójką… pod piętnastką…  Wyszło mi, że prawie co drugi lokator mógłby jednak mieć  problemy z pochówkiem, z rentą rodzinną ze spadkiem. Mógłby mieć problemy w szpitalu z dowiadywaniem się o zdrowie partnerki lub partnera. Mógłby mieć problemy na poczcie z przesyłkami poleconymi.  Jego, sędzia by nie uznał za osobę bliską i nie umożliwił mu odmowy zeznań na niekorzyść  partnerki czy partnera. Czyżbym mieszkał wśród „marginesu” społecznego?
Historia druga, współczesna, z sąsiedniego podwórka. Młoda trzydziestoletnia kobieta – matka.  Przypadkowa mammografia, usg. Diagnoza – zaawansowany rak piersi. Operacja, naświetlania, chemioterapia.  Rokowania  bardzo niepomyślne – zbyt późna diagnoza. W domu ośmioletni syn. Na razie ma doskonałą opiekę. Gdy jego matka była z nim w ciąży, naturalny ojciec porzucił ich. Nie chciał sobie „zawiązywać” życia w młodym wieku. Dla niego ojcostwo było zbyt wczesne.  Pozostawił po sobie głęboka ranę i uraz w sercu kobiety. Na szczęście obok była przyjaciółka, współlokatorka z czasów studiów.  Zamieszkali we trójkę. Tak już pozostało. Mały Piotruś kochał obydwie kobiety jak najbliższą rodzinę. Nie brakowało mu niczego. Kobiety wykształcone, znalazły dobrą pracę, wzajemnie się wspierały i wychowywały chłopca. Opinia szkoły, sąsiadów – jak najlepsza.  Mama i ciocia, funkcjonowały w świadomości dziecka a także w środowisku.  Teraz nadeszło widmo sieroctwa. Kobieta – matka nie ma bliskiej rodziny. Podjęła starania o przekazanie praw rodzicielskich przyjaciółce, kobiecie najbardziej związanej emocjonalnie z jej synkiem. – Zadecyduje Sąd Rodzinny. Wie pani lesbijkom z zasady nie przyznaje się opieki nad dziećmi – zawyrokowała urzędniczka.  – My nie jesteśmy lesbijkami tylko przyjaciółkami  - broniła się matka  – przez osiem lat razem wychowywałyśmy Piotrusia.  – Ja tam wam pod kołdrę nie zaglądałam – bez sensu stwierdziła pracownica opieki społecznej. – To co teraz będzie z moim synkiem? – chciała wiedzieć matka.
 – Pewnie pójdzie do domu dziecka. Sąd zadecyduje.
Sprawy takie zawsze bulwersują najbliższe otoczenie. Szczególnie jeżeli dotyczą dobrze znanych i lubianych przyjaciół, sąsiadów, kolegów czy koleżanek.  Gdy trafiają jednak do urzędników czy polityków, emocji już nie ma.  Jest chłodno kalkulowany interes.
Teraz już o sprawie „Związków Partnerskich” jest  głośno. Sejm odrzucił wszystkie projekty ustaw.  Prawicowi albo prawicujący politycy grzmią: „Nie zgodzimy się na legalizację związków homoseksualnych”.  Internauci piszą na portalach: „Nie pozwolimy gejom zakładać obrączek” i tu się wyjaśniło - ślubnych.  Polityków o takich poglądach w polskim parlamencie znalazła się zdecydowana większość.  Czy jednak taka ustawa jest potrzebna wyłącznie dla gejów i lesbijek?
Znowu przeszukałem nasz blok – Gdzie u nas mogą mieszkać pary homoseksualne? Ludzie dużo plotkują, ale ktoś taki chyba u nas nie zamieszkuje. Znam kilka przypadków, ale z miasta.
Ustawy regulującej związki partnerskie potrzebuje kilkadziesiąt procent naszego społeczeństwa  a nie kilka  procent  homoseksualistów, z których większość nawet nie zamieszkuje na stałe ze sobą . Bardzo wielu naszych przyjaciół, naszych sąsiadów jest poważnie dyskryminowanych przez polskie prawo tylko dla tego, że z jakichś ważnych powodów nie chcą lub nie mogą zawrzeć związku małżeńskiego. Często zresztą są to pary, które nie mają chęci ani możliwości prokreacji.  Czy czasem Kościół Katolicki nie usiłuje wmanipulować władze świeckie do dyscyplinowania swoich „owieczek”, które jakoś coraz bardziej wymykają mu się spod pasterskiej ręki?  Przecież prawdziwy katolik  chcąc założyć rodzinę bierze ślub kościelny. Państwo powinno bronić przed dyskryminacją tych pozostałych.  Czyżby zapomniało o tym 228 posłów głosując za odrzuceniem tak potrzebnego społeczeństwu projektu.
Słuchając mediów, odnoszę wrażenie, że znowu  wypełza gdzieś wąż kusiciel  z biblijnego raju i ogłupia nas, abyśmy zatracili rozsądek.  Przytaczane argumenty i wywoływane upiory lubieżnych gejów i zboczonych pedofilii, dla mnie, niewiele mają wspólnego z istotą problemu.  Obawiam się, że zbyt ufny jest w swej dobroci  mój ulubiony ojciec dominikanin Paweł Gużyński (częsty gość programu „Tomasz Lis na żywo”), sądząc, że to lęki przemawiają przez posłów i jego braci w wierze. Lęki o naruszenie porządku społecznego, moim zdaniem nie są cechą  wrażliwości polityków i hierarchów, których usprawiedliwia. Ojcze Pawle, czy aby nie chodzi tu po prostu o ich partykularne interesy?
Podobnie jak na całym świecie, zmienia się nasze społeczeństwo. Ewoluują stosunki  międzyludzkie. Kobiety stały się samodzielne prawnie i ekonomicznie. Utracił znaczenie wiejski model gospodarstwa rodzinnego gdzie każdy jego członek był niezbędny dla zapewnienia funkcjonowania tej wspólnoty.  Gdzie role były wyraźnie podzielone.  Nad więzami ekonomicznymi  górę biorą coraz częściej więzy emocjonalne. Ludzie są ze sobą nie dla tego że muszą lecz dla tego, że chcą. To jest cudowne prawo wolności. Coraz łatwiejsze jest  wychowanie dzieci przez osoby samotne.  Jest prawo alimentacyjne. Jest wsparcie państwa dla samotnych matek czy ojców wychowujących dzieci. Te pozytywne przemiany mocno jednak osłabiły instytucję małżeństwa, coraz bardziej marginalizując jej rolę w społeczeństwie. To stało się faktem.
Tak dzieje się we wszystkich państwach demokratycznych.  Jest to kierunek, w którym  podąża  też polskie społeczeństwo.  Myślę, że nie wolno przymykać oczu na te przemiany.  Nie wolno stawiać im tam nazywając  je grzechem czy wynaturzeniem i dyskryminując tych, którzy za przemianami podążają.  Mamy kilka milionów ludzi żyjących ze sobą w związkach nieformalnych. Często są to ludzie bardziej się kochający i lepiej się dogadujący niż te pary związane węzłem małżeńskim. Może właśnie Ty do nich należysz, może Twoi najbliżsi, dzieci? Może ci uroczy sąsiedzi obok? Czy można tych ludzi dyskryminować?
Czym lepsi są poślubieni małżonkowie? Ilu z nich dochowuje złożonej przysięgi – „ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz, że Cię nie opuszczę aż do śmierci”? Ilu z tych 228 posłów, którzy odrzucali projekty,  dochowuje tej przysięgi?
Dlaczego, bez względu na to, czy dochowują swoich przyrzeczeń czy nie, są pod szczególną ochroną Państwa i jego konstytucji? Są uprzywilejowani w ustawie  o dziedziczeniu, ustawie  o ubezpieczeniach społecznych w prawie majątkowym  w prawie rodzinnym, postępowaniach przed sądem, ustawach zdrowotnych, prawie telekomunikacyjnym i wielu, wielu innych, które nie sposób tu wymienić.
Rozejrzyj się wkoło. Ilu znasz osobiście gejów, ile lesbijek? Jeżeli uważasz, że oni nie powinni być objęci  przywilejami ustawy o związkach partnerskich, czy nie można by było tego w ustawie zapisać? Projektu poprawić? Dlaczego parlament w ogóle nie chce nad tą ustawą dyskutować? Postaw sobie to pytanie!
Myślę, że największym problemem naszego narodu nie jest sam lud, tylko jego elity.  Znowu objawiło się to przy okazji dyskusji nad  związkami partnerskimi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękujemy za opinię!